Archiwum: „Ostatnia Wola”

Dzisiaj pozwolę sobie na mały powrót do przeszłości. 31 stycznia 2013 r. opublikowałem na swoim ówczesnym blogu (PlanszowySwiat.pl)  fabularyzowaną recenzję gry „Ostatnia Wola„. Na tamte czasy był to dosyć odmienny sposób pisania tego typu tekstów, ale ja zawsze trochę inaczej podchodziłem do pisania o grach. Może i nie jestem przez to odbierany jako „prawdziwy recenzent”, ale mam nadzieję, że części z was ten styl pisania odpowiada. Zresztą, chyba tak jest skoro to czytasz. Wróćmy jednak do „Ostatniej woli”. W tym miesiącu dzięki wydawnictwu Rebel zostanie wydana swego rodzaju kontynuacja tego tytułu, czyli „Klub utracjuszy„. Myślę, że to jest bardzo dobry czas na przypomnienie mojego starego wpisu, bo Klub zapowiada się równie klimatycznie i ciekawie.

Pamiętnik jednej gry: Ostatnia Wola

Ostatnia Wola (Vladimír Suchý), czyli wydana przez REBEL.pl polska wersja gry Last Will to jedna z lepszych gier roku 2012r. Balans pomiędzy trudnością  rozgrywki, przyjemnością z grania, klimatyczną oprawą graficzną i oryginalnym tematem robi z niej grę, którą z czystym sumieniem można polecić nie tylko na „rodzinne granie”. Chociaż chyba właśnie w takich warunkach sprawdzi się ona najlepiej, ponieważ zatwardziali miłośnicy euromyślenia mogą jej zarzucić zbyt dużą losowość i tym samym mały wpływ na zaplanowanie strategii.

Poniższa recenzja to taki mój eksperyment i zabawa formą, która mam nadzieję, że się spodoba i zaowocuje kolejną częścią. Informacja techniczna: słowa i zwroty pisane kursywą nawiązują do nazewnictwa elementów gry.

Opisana w tekście gra została przekazana przez wydawnictwo REBEL.

Jak na kogoś, kto jeszcze tydzień temu miał wszystko: wspaniały dom, piękną i kochającą żonę oraz pracę, która umożliwiała spełnienie wszystkich zachcianek, a teraz jest przykładowym zerem społecznym, czułem się zadziwiająco dobrze. Ktoś na moim miejscu zapewne szukałby sklepu z bronią, dość wysokiego mostu lub baru czynnego przez całą dobę, ale ja niestety miałem co innego w głowie. Nie myślałem o bankructwie firmy ani nie o wystawionych przed drzwi walizkach przez wciąż piękną, ale już niekochającą mnie żonę, bardziej interesowało mnie jak wydać sumę pieniędzy, której nigdy nie widziałem na oczy. Wydać i otrzymać jeszcze więcej. Zwariowałem? Nie, to wuj Stefan umarł i tak to się wszytko zaczęło…

Teraz nie wiem czy to był zbieg okoliczności, czy też dar z niebios, ale kiedy wynosząc z domu walizki sięgnąłem automatycznie po listy do skrzynki nie wiedziałem, że w moich rękach znalazł się bilet do innego życia. Wśród rachunków i reklamówek towarów, których nazwy nic mi nie mówiły była też zaadresowana do mnie odręcznym pismem koperta ze znanej kancelarii adwokackiej, która obslugiwała tylko najbardziej szanowanych obywateli nie tylko naszego miasta. Zawartość listu była adekwatna do mojego nastroju: „Bardzo nam przykro … blablabla…, ale Pański wielce szanowny wuj Stefan umarł… blablabla… pozostawił po sobie testament, który zostanie odczytany…”. Wuja nie pamiętałem, a nawet można powiedzieć, że go nie znałem. Rodzinne opowieści, jakie o nim krążyły zrobiły z niego dziwaka i samotnika, do którego pomimo ogromnej fortuny, którą zarobił nikogo nie ciągnęło.

Z racji, że w obecnym położeniu życiowym nie narzekałem na brak wolnego czasu, więc w wyznaczonym terminie zjawiłem się jeszcze przed czasem w kancelarii i siedząc w wygodnym, skórzanym fotelu obserwowałem zbierających się w tym samym celu co ja członków mojej nielicznej rodziny.

Przysadzista osóbka naprzeciw mnie to Marta, moja kuzynka. Jeżeli zdarzały się jakieś okazje kiedy musiałem się z nią widzieć w czasie jakichś rodzinnych imprez wybierałem jak najdalsze miejsce przy stole. Potok słów, jaki z siebie wylewała mógł wprowadzić w zakłopotanie niejednego gruzińskiego tamadę, a przy tym ilość jadu jaka temu towarzyszyła potrafiła zepsuć każdą miłą chwilę. Marty nie lubiłem i tutaj raczej nie powinno być zdziwienia po tym, co napisałem, za to bardzo podziwiałem jej męża. To musiał być święty człowiek, żeby przeżyć z tym wyciskaczem energii tyle lat. Ba! Mieć z nią dzieci! Ale w końcu i jemu chyba przestało się to widać podobać ,poniweważ zmarł niespełna rok temu.

Siedzący obok Marty, wujek Roman był bratem zmarłego wuja Stefana. Jeżeli świętej pamięci wuj uchodził za dziwaka i samotnika, to Roman był jego całkowitym zaprzeczeniem. Dzisiaj mogłem spokojnie podać mu rękę, ponieważ jak sadzę jego stan majątku był równy mojemu. Mówiąc „stan majątku” wspiąłem się na szczyt swojego eufemistycznego polotu. Roman, w odróżnieniu  ode mnie, wszystko stracił już dawno i nigdy w zasadzie nie odbił się od dna, a jego mityczne wygrane w wyścigach chartów były brane na serio równie jak wizyty obcych form życia na naszym ziemskim padole. Gdzie Roman pracował i za co się utrzymywał było jego słodką tajemnicą i nikt w zasadzie się tym nie interesował, poza jego nieżyjącą już matką.

Najdłużej czekaliśmy na mojego brata. Tak, mam brata i nie jestem z tego dumny od czasu jak w młodości zamiast bronić mnie przed oprawcami ze starszych klas, wręcz przeciwnie, zachęcał ich do rożnych świństw, których byłem celem tylko dlatego, żeby on mógł wkraść się w ich łaski. To wkradanie mu zostało. Od najmłodszych lat potrafił być we właściwym miejscu, o właściwej porze i we właściwym towarzystwie. Kiedy ja spędziłem najlepsze lata swojej młodości w bibliotekach i salach wykładowych, żeby w końcu zdobytą wiedzę przekuwać na kolejne szczeble kariery, on bez bólu dorobił się niezłego majątku na szemranych interesach z jeszcze bardziej szemranymi indywiduami. Jego cynizm i uwielbienie samego siebie oraz pieniędzy były równie sławne jak wygrane wuja Romana, z tym wyjątkiem, że te były zdecydowanie prawdziwe i w dodatku pozłacane.

Byliśmy już w komplecie, czterej członkowie najbliższej rodziny, którzy w tym dniu stawili się na odczytanie testamentu wuja Stefana. Honory domu pełnił sam właściciel kancelarii i to on miał przyjemność wprowadzenia nas w osłupienie. Zaczęło się niewinnie od standardowego „Ja, niżej podpisany, pozostając w pełni świadomy i posiadając pełną zdolność do podejmowania działań…”. Zakończenie już niestety nie do końca odzwierciedlało ten początek, a zwłaszcza fragmentu „w pełni świadomy”. Jedynym plusem sporządzonego przez wuja testamentu był fakt, że został on pozbawiony prawie całkowicie prawniczego bełkotu i obrazował sprawę jasno: kto  spośród jego krewnych wyda pierwszy w ciągu maksymalnie 7 dni pewną sumę pieniędzy odziedziczy cały pozostały jego majątek. To takie proste. Każdy z nas otrzymał więc skórzaną torbę podróżną z identyczną sumą pieniędzy w gotówce i czekach oraz liścik, na którym starannie wykaligrafowana została data i godzina spotkania, na które mieliśmy się stawić, aby udowodnić wydanie całej kwoty i przejąć główną część spadku.

Kancelarię opuściliśmy prawie w kompletnej ciszy i tylko ukradkowe spojrzenia rzucane przez nas świadczyły, że dostrzegamy jeszcze otaczający nas świat, a nie tylko walczymy z natłokiem myśli, jakie krążyły po naszych głowach, związanych z dziwacznym pomysłem wuja Stefana. Nikt z nas nie miał ochoty na dłuższe rozmowy, więc wystarczyły nam krótkie burknięcia, które miały zastąpić słowa pożegnania i powodzenia w ciągu następnych dni. Byliśmy na tyle dorośli i doświadczeni przez życie, że nie musieliśmy się okłamywać – każdy z nas chciał zwyciężyć, a jeżeli chodzi o pieniądze, to tylko w bajkach ich bohaterzy zachowują się pięknie i szlachetnie.

W głowie miałem mętlik. Mam coś wydać, żeby mieć więcej? Jaki w tym problem i po co mi na to aż cały tydzień? Musiałem coś zjeść i wypić, żeby mój umysł oprócz zastrzyku energii dostał jeszcze możliwość uporządkowania myśli biegnących we wszystkich kierunkach, które dalekie były jednak od konkretnego celu. Wybrałem moją ulubioną, cichą i małą knajpkę w głębi uliczki odchodzącej od głównej arterii naszego miasta. Tym razem postanowiłem sobie nie żałować i zamówić swoje ulubione dania. W końcu przecież mnie stać, prawda? Jedząc oderwałem się prawie całkowicie od rzeczywistości i poświęciłem się delektowaniu smaku chrupiących warzyw, sosów i słuchaniu dźwięków chrupiącej skórki świeżo pieczonego chleba. Rzeczywistość wróciła do mnie w chwili płacenia rachunku. Mój stolik pełny był pustych naczyń uzupełnionych widokiem kilku butelek oraz dymem niedopalonego markowego cygara. Kiedy kelner odchodził z hojnym napiwkiem wiedziałem już, że wydawanie pieniędzy w cale nie jest takie łatwe. Rachunek, który kiedyś wydawał mi się ogromy, teraz w konfrontacji z zawartością mojej torby wyglądał jak pył na powierzchni złotego księżyca. Wstałem i udałem się do hotelu, w którym zatrzymałem się po „rezygnacji” ze stałego miejsca zamieszkania. Leżąc i patrząc w sufit wiedziałem, że mogę wygrać tylko jeżeli będę trzymał się planu, który coraz bardziej stawał się realnym zbiorem czynności, które będę musiał w ciągu najbliższych dni wykonać. Dotychczas żyłem w ramach teorii „żeby przeżyć trzeba zdobywać pieniądze”, teraz to hasło musiałem trochę zmienić na „żeby zdobyć pieniądze trzeba żyć”, i to żyć pełną piersią, nie zważając na koszty.

Kolejne dni zaczynałem zawsze tak samo. Rano przy filiżance kawy i obfitym śniadaniu, siedząc w ogrodzie zakupionej właśnie Rezydencji z premedytacją dawałem się obsługiwać swojemu osobistemu Kamerdynerowi, który oprócz usługiwania mi zajmował się również sprawami, którym nie mogłem w danej chwili poświęcić czasu. Czasami obserwowałem pracę Ogrodnika. Zapał, jaki poświęcał on swojej pracy był widoczny w otaczającym mnie ogrodzie. Wprawdzie sprowadzane kwiaty i krzewy swoje kosztowały, ale ich widok rekompensował koszty, zwłaszcza, że każdy wydany funt jeszcze bardziej podkreślał ich piękno, a tym samym przybliżał mnie do wygranej. Zatrudniłem najlepszych ludzi, czasami wprost wykupując ich od innych rodzin. Pieniądze się nie liczyły, więc bardzo łatwo polubiłem częste wizyty u Krawca, który wprost czynił cuda, abym wyglądał jak książę w czasie wieczornych wizyt w Teatrze lub Klubie dżentelmena. Obok domu zawsze stały nowe, wypolerowane Powozy, a wystrojeni Woźnice czekali w gotowości na decyzje. Ta wystawność i gotowość kosztowała, ale przecież o to w tym wszystko chodziło.

Śniadania były ważne nie tylko ze względu na przyjemności smakowe. Codziennie właśnie rano ustalałem swój Plan dnia. Już od początku zdałem sobie sprawę, że tylko dobre zaplanowanie działań, które mogę wykonać tego dnia jest gwarancją mojego sukcesu. Dobry Plan dnia pozwalał mi określić Sprawy do załatwienia, czyli co będę robił, kogo spotkam lub gdzie się udam, a nawet tak prozaiczną wydawałoby się sprawę jak ilość potrzebnych Chłopców na posyłki, których będę potrzebował do wykonania moich poleceń.

Wprawdzie Rezydencję, w której mieszkałem kupiłem sam, ale pozostałe inwestycje w nieruchomości (Rezydencje, Kamienice, Wille i Domy na wsi) pozostawiłem w rękach Agentów nieruchomości, ponieważ ich doświadczenie pozwalało mi odpowiednio reagować na wahania finansowe na Rynku nieruchomości, czyli na  „atrakcyjne” zakupy po zawyżonych cenach i sprzedaż po obniżonych. Wprawdzie trudno mi było na początku im to wytłumaczyć – działanie na szkodę klienta, ale potem traktowali to jako dobrą zabawę. Zatrudniłem również Zarządców moich gruntów, którzy nie tylko pomagali mi nimi gospodarować, ale również zajmowali się stajniami wraz z zakupionymi Końmi oraz Terenami szkoleniowymi, na których moje Psy i Konie były przyuczane do jazdy (Konie rzecz jasna, nie Psy), polowań lub innych czynności godnych rasowych i drogich prawdziwych przyjaciół ludzi,  których tylko było na to stać.

Gdybym powiedział, że te siedem dni było tylko pasmem trudnych decyzji, kalkulacji i wyliczeń, które czyniły z nich najgorszy okres w moim życiu, każdy mógłby mnie nazwać podłym kłamcą. Na szczęście środki, którymi dysponowałem pozwoliły mi zostać prawdziwym lwem salonowym. Dałem się poznać chyba w każdej drogiej restauracji w mieście. Przeważnie robiłem Rezerwacje w kilku miejscach jednocześnie, ponieważ nie widziałem nigdy gdzie skończy się moja Przejażdżka powozem lub Wycieczka statkiem. Zwłaszcza te ostatnie bardzo mi się spodobały od kiedy poznałem pewnego Wilka morskiego, który nauczył mnie jak może wyglądać prawdziwa zabawa na wodzie, kiedy masz otwarty rachunek, a pomysły typu wprowadzanie na pokład Koni lub Psów przechodzą gładko jak nóż przez ciepłe masło. Zresztą, jeżeli Koń na pokładzie statku niekoniecznie może każdego zdziwić, to już wizyta w Teatrze z moim czystej krwi arabskim przyjacielem, zagwarantowała mi nagłówki na pierwszych stronach kliku znanych gazet.

Restauratorzy już widzieli, że zawsze mogę ich odwiedzić nie tylko sam, ale również z własnymi Kucharzami, którzy musieli zaspakajać kaprysy podniebienia nie tylko mnie i moich ludzkich Towarzyszy, ale również Koni i Psów. Tego typu ekscesy godne kapryśnego członka rodziny królewskiej oraz liczne wystawne ObiadySzalone przyjęcia lub inne Szampańskie zabawy przypięły mi łatkę zwariowanego milionera, który swoją ogromna fortunę postanowił wydać szybko, głośno i w licznym towarzystwie. O to ostatnie nie musiałem się martwić, nie od dziś wiadomo, że jak masz pieniądze to Towarzysze do ich wydawania zawsze się znajdą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, obok mnie zaczęli się pojawiać dawno nie widziani Kumple ze szkołyStarzy przyjaciele, o których to „oddanej i szczerej przyjaźni“ wiedzieli tylko oni, bo ja jakoś nigdy jej nie doświadczyłem oraz inne indywidua pragnące wyciągnąć ze mnie coś dla siebie. Na wszystko to przymykałem oko i pozwalałem im myśleć, że trafili na naiwną i przy tym ślepą złotą kurę.

I tak mijały mi te dni, które były najbardziej zwariowanymi chwilami mojego życia. Połączenie zabawy z karkołomną buchalterią nie zawsze zgodną z racjonalnym myśleniem może wykończyć każdego, dlatego już z tęsknotą zaczynałem myśleć o zbliżającym się terminie mojego „egzaminu na hulakę roku”. W wyznaczony dzień oddałem klucze do mojej ostatniej sprzedanej Rezydencji, pożegnałem się ze zwolnioną służbą i kazałem się zawieźć do kancelarii, do miejsca w którym wszystko się zaczęło i miałem nadzieję, że zacznie się ponownie. Zabrakło mi już nawet na opłacenie Woźnicy, ale byłem na tyle dobrym pracodawcą, że otrzymałem od niego podwiezienie w prezencie, czyli teoretycznie biorąc pod uwagę ten miły gest, stan mojej gotówki można było ocenić na „poniżej zera”.

W czasie tego tygodnia nie starałem się za bardzo śledzić losów moich bliskich, biorących udział w tym naszym finansowym wyścigu. Oczywiście nie obyło się bez walki między nami o lepsze Nieruchomości lub w czasie zakupu co bardziej cennych Koni lub Psów na Targach hodowców. Pewne restauracje pamiętają zapewne również klika naszych „małych” spięć, ale cóż, nikt nie powiedział, że będzie łatwo, miło i rodzinnie.

Tym razem spotkanie było długie i wypełnione masą nudnego liczenia, podliczania, wyliczania i innych form wykorzystania liczb w życiu człowieka. Marta niestety okazała się za bardzo skąpą osobą i jej wrodzone zamiłowanie  do oszczędzania tym razem ją zgubiło. Do wuja Leona na przekór jego rodzinnej legendy nieudacznika, hulaki i hazardzisty postanowiło uśmiechnąć się szczęcie i prawie każde zainwestowane pieniądze zaczęły przynosić zyski i to nie byle jakie. Leon jednak zawsze podchodził do życia z uśmiechem i akceptował je takim jakim jest. Teraz, pomimo, że wiedział o swojej przegranej siedział uśmiechnięty w nowym fraku, a u jego boku siedziała bardzo atrakcyjna pani, która, miejmy nadzieję, widziała w nim nie tylko posiadacza sporej sumki aktywów, ale również dobrego człowieka. Mój brat był prawie bliski wygrania, ale zapomniany mały Dom na wsi postanowił właśnie teraz przypomnieć o swoim istnieniu i pomimo braku gotówki, którą mój brat potrafił bardzo sprawnie wydawać, ten właśnie domek i jego akt własności pozbawił go możliwości ogłoszenia bankructwa.

Kto wygrał ten szalony wyścig, w którym stawką było wielkie bogactwo, a źródłem  do jego zdobycia zdolność do wydania jego mniejszej wersji? Nietrudno, jak sądzę, się już domyślić. Marta wraz z moim bratem po ogłoszeniu zwycięzcy wprawdzie patrzyli na mnie krzywo, ale niezbyt długo, bo przecież w końcu „zyskali” bogatego krewnego, a takiego warto zawsze mieć  i żyć w nim zgodzie. Wuj Leon uściskał mnie z niekłamaną sympatią i po cichu umówił się ze mną na jedną z moich sławnych wodnych biesiad. Do mnie samego jeszcze to wszystko nie docierało i nie potrafiłem uświadomić sobie nawet liczby, którą usłyszałem, kiedy odczytano mi wielkość odziedziczonego majątku. Wiedziałem przecież co można mieć za mały ułamek tej kwoty.

Pożegnałem się ze wszystkimi, wstałem i wyszedłem na świeże powietrze, żeby móc napawać się zwycięstwem w spokoju i ciszy, które może zagwarantować tylko gęsta od mgły noc wypełniona białym, księżycowym światłem. Wiedziałem, że zaczyna się dla mnie nowe życie, o tyle trudniejsze, że teraz trzeba będzie się ponownie nauczyć… bardziej oszczędzać.

0 0 votes
Oceń artykuł
Subscribe
Powiadom o
2 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments

[…] czułem się podobnie jak w czasie trwonienia swojego majątku w grze Ostatnia wola (Last Will, fabularyzowana recenzja) i nie chodzi tu o tematykę czy też o zasady, ale o sposób odbioru gry przez grających oraz jak […]

[…] Tycjan sięga do Archiwum i przedstawia Ostatnią Wolę. […]