Potwory w wielkim mieście

W świecie wykreowanym na podstawie fabuł wziętych z filmów, chęć zamieszkania, w którymś z dużych miast można potraktować jako wyrok śmierci podpisany na własne życzenie. O ile miasta europejskie lub amerykańskie są wytrwale wysadzane, zatapiane lub poddawane działaniu ekstremalnych czynników atmosferycznych lub pozaziemskich, to miasta na wschodzie, dla odmiany, nawiedzane są przez różnego rodzaju potwory. Wśród tych ostatnich ulubionym potworzastym placem zabaw jest Tokio.

Na szczęście Potwory w Tokio, które jeszcze w tym miesiącu wyda wydawnictwo Egmont, nie wywołają u nas napadów histerii lub panicznego strachu, a wprost przeciwnie, będziemy się przy nich bawić z uśmiechem na twarzy i w miłej atmosferze.

Autorem gry jest Richard Garfield, którego możecie kojarzyć jako autora gry RoboRally, ale na pewno znacie go z gry, która aktualnie podbija serca tysięcy graczy, czyli Android: Netrunner LCG. Jeżeli jednak w waszych głowach nadal panuje pustka na dźwięk tego nazwiska to nazwa Magic: The Gathering musi zapalić czerwoną lampkę zrozumienia i będzie jasne z jakim autorem mamy do czynienia.

Garfield ma pomysły, które przekute w gry stają się wyznacznikami jakości w swojej klasie. W dodatku później bardzo trudno innym autorom je dogonić. Sterowanie robotami przy pomocy tworzonych przez graczy programów w RoboRally, w zasadzie proste zasady Magica, które i tak wciąż przyciągają setki tysięcy graczy na całym świecie, czy też klimatyczny Netrunner ze swoimi atakami hackerów na serwery korporacji otoczonych lodowymi zaporami firewalli.

W Potworach w Tokio ponownie dokonał cudu i z rzucania kośćmi zrobił grę, która po raz kolejny wprowadziła je na planszowe salony. Od tej pory (mogę tutaj trochę generalizować) mechanizm wymagający specjalnych kości jest bardzo często wykorzystywany przez całą masę innych gier planszowych.

Przyjemność płynąca z gry rozpoczyna się już od chwili otwarcia pudełka. Wszystkie komponenty są bardzo wysokiej jakości, ja wprawdzie dostałem od wydawnictwa wersję angielską, ale Egmont zawsze wydaje swoje gry dbając  o ich jakość, więc jestem o to spokojny również w przypadku Potworów w Tokio.

Zarówno planszę, liczniki ran i punktów, karty oraz same pionki potworów ozdabia rewelacyjna grafika, która bardzo dobrze buduje komiksowy, przerysowany klimat gry. Jednak pierwsze, co będziemy chcieli wziąć do ręki na pewno będą kości.  Duże, ozdobione niestandardowymi symbolami, bakelitowe sześciany przyciągają do siebie nasze ręce i aż proszą się do rzucania nimi wciąż i wciąż.

W grze, w odróżnieniu od filmów, to my wcielamy się w rolę potworów. Zamiast zadzierać w górę głowę wypatrując najgorszego, uciekać w popłochu lub patrzeć na walące się budowle, będziemy stać tym razem po drugiej stronie barykady, będąc nośnikiem zagłady i zniszczenia – zawiało grozą, ale buduję wam klimat.

Życie potwora jest w zasadzie proste i można mu chyba tylko pozazdrościć tak małej ilości życiowych wyborów. Potwór chce wejść do miasta lub z niego wyjść, ale najważniejsze dla niego to atakowanie swoich rywali. Z racji, że ludzie nie znajdują się na jego osobistej  liście tych ostatnich, dlatego wszystkie swoje siły poświęca na zadawanie ran innym potworom, które zagrażają jego pozycji w mieście lub są przeszkodą do jego zajęcia.

O możliwościach potwora decydują kości i to one powiedzą czy możemy atakować, leczyć się, zdobywać cenne kostki energii lub po prostu punkty przybliżające nas do zwycięstwa. Wygrać możemy zresztą na dwa sposoby. Tak jak wspomniałem, na punkty lub metodą, którą będzie najbardziej kusząca dla każdego szanującego się potwora, czyli przez wykończenie swoich wszystkich przeciwników.

Mechanika gry opiera się na maksymalnie trzech rzutach kośćmi z możliwością zachowania lub przerzutu wyniku każdej z nich. Na sześciu kostkach (dwie dodatkowe możemy zdobyć w trakcie gry) znajdują się symbol potworzej łapy (ataku), serca (możliwość leczenia ran), błyskawicy (kostki energii) oraz cyfry od 1 do 3. Zasady wytłumaczymy dosłownie w dziesięć minut, bo filozofii tutaj nie ma za dużo. Liczba wyrzuconych łap wskazuje ile ran dostaną nasi przeciwnicy (wszyscy rozpoczynają ze zdrowiem na poziomie 10), liczba serc pokaże ile zdrowia nam powróci do sponiewieranego ciała, liczba błyskawic będzie wyznacznikiem ilości pozyskanych kostek energii, a wreszcie wyrzucone cyfry pozwolą nam powiększyć zasób punktów.

Nasze potwory walczą o Tokio, a od miejsca, w którym się aktualnie znajdują będzie zależało ukierunkowanie ataku oraz możliwości naszej kroczącej niszczarki. Atakując  spoza miasta atakujemy tylko potwory będące w Tokio, natomiast jeżeli już uda nam się opanować upragnione centrum to atakujemy wszystkich poza miastem. Bycie w mieście to nie tylko przyjemność wynikająca z możliwości zadawania ran innym, ale również sposób na zdobywanie punktów. Minusem bycia panem miasta jest brak możliwości leczenia swoich ran, dlatego czasami trzeba podkulić ogon,  czmychnąć na peryferia i wylizać swoje rany. Zginąć może każdy, ale wycofać się i powrócić ponownie w chwale jest sztuką.

Z punktami również nie jest do końca łatwo, ponieważ żeby je zdobyć musimy wyrzucić minimum trzy identyczne cyfry, a każda kolejna kość z taką cyfrą to dodatkowy punk, np. trzy „jedynki” to 1 pkt., trzy „trójki” to 3 pkt., cztery „jedynki” to 2 pkt.).

Wspominane wcześniej kostki energii nie są zbierane tylko na samej potrzeby posiadania  przez potwory kolekcji kryształów, ale są one potrzebne do zdobywania kart, które nie tylko wzmocnią naszego potwora, ale również osłabia konkurencję lub dadzą nam punkty lub dodatkową energię.

Gra zdecydowanie jest adresowana do osób lubiących w grach dobrą zabawę. Jeżeli choć przez chwilę w twojej głowie pojawiło się myśl „losowość” to nie podchodź do niej i nie psuj zabawy innym. Już rzucanie samymi kośćmi i wybieranie najlepszych ich układów jest frajdą samą w sobie, a do tego dochodzą jeszcze wybory związane z samym potworem (pozostać w centrum dla punktów, czy też może uciekać już i wyleczyć rany) oraz 66 kart potrafiących każdą z rozgrywek uczynić niepowtarzalną. Gra bardzo dobrze się skaluje i przy każdym składzie będziemy równie dobrze się bawić, a dodatkowo przy 5-6 graczach będziemy mogli jeszcze wykorzystać zasady zaawansowane i używać drugiego pola w mieści.

Potwory w Tokio mają w sobie to coś, co wciąga graczy i nie przypominam sobie, żebym grał w nią nie mniej niż dwa razy pod rząd. Zawsze mieliśmy chęć do powtórzenia gry i ponownym wysłaniu potworów do ataku, a że jest szybka, więc ta decyzja była tym bardziej łatwiejsza.

Gra jest genialna i nie pozwólcie sobie wmówić, że to tylko zwykła gra w kości. Nie, to są Potwory w Tokio, w której monstra zaciekle ze sobą walczą, a gracze z przyjemnością w tym uczestniczą i dobrze się przy tym bawią.

0 0 votes
Oceń artykuł
Subscribe
Powiadom o
4 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments

Widzę że kostki są te nowsze (żłobione) – to dobrze, bo wytrzymają dłużej. A Potwory w Tokyo są świetne – z chęcią bym kupił polskie karty ;)

Ja Ci kiedyś nie wierzyłem, że to fajna gra. Ale jak u Ciebie zagraliśmy to zmieniłem natychmiast zdanie. Potwory to gra genialna, łącząca pokolenia :)

Aż chcę się kupić grę po takiej recenzji. :) Nadawałaby się na gatewaya? Mam kumpla którego cieżko mi namówić na cokolwiek ale może KoT byłoby dobre.

Jeżeli nie przeszkadza mu rzucanie kośćmi to jak najbardziej. Sam stosuję ją do takich celów lub jako przerywnik/zakończenie grania.